wtorek, 28 stycznia 2014

Czas Honorki

Strzeliste, szklano - stalowe konstrukcje. Wszystko pnie się do góry łącznie z autobusami. Niebywały ścisk, gwar i obojętność. Przez pryzmat NY- którego nie znam, wyobrażałem sobie imperialny Londyn.
 Nie tak sobie wyobrażałem.
 Na hasło encyklopedyczne w mózgu wyświetla mi się jakiś stereotyp który jest naleciałością ze strzępów informacji i obrazów. Dodaję sobie do tego obraz naszej rzeczywistości i pogląd jest jasny i zdecydowany. Nic tylko wygłaszać śmiałe poglądy.
To tylko oswajanie nieznanego. Oswajanie dla własnego dobra aby zachować margines ewentualnego rozczarowania lub zbyt silnego zaskoczenia. Iście angielska postawa u Słowianina.
Dzięki Honorce, spędziliśmy z Ryjasem, kilka fantastycznych dni w Londynie. Ponoć "pierwszy raz", determinuje postawę człowieka do końca życia a to, był mój pierwszy pobyt w tym mieście i przewróciłem do góry nogami moją intuicyjną wiedze o nim.

Honorka

Poznaliśmy się siedem lat temu na blogu który prowadziła a prowadziła go nonszalancko, jak jakiś  wiecznie gubiony i odnajdowany rękopis z Saragossy w języku "esperantopolo". Dokładnie z takim dystansem i poczuciem humoru jakie mi odpowiada. 
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że właśnie przyjechała z dalekiej Syberii do Londynu za pracą, choć chorobliwe skłonności do ryzykownych decyzji był w jej tekstach wyczuwalne.
 Z przymrużeniem oka traktowałem i nadal traktuję blogowych "fajniaków" bo łatwo udawać anonimowo kogoś, kim się nie jest ale to nie jest przypadek Honorki. Ta "wariatka" nie dość, że była FAJNA, to pisała tego bloga pod swoim NAZWISKIEM!!!!! Ta skrajna nieodpowiedzialność Honorki, ostatecznie doprowadziła do wieloletnie przyjaźni z Ryjasem i w ramach odprysku - również ze mną.


Honorka tańczy na rurze w Green Park przed Buckingham Palace. Carycy wolno wszystko i jeszcze ciut więcej.

Architektura

 Po za City, które jest jak każde centrum biurowe - za duże jak na miarę ludzką, po za monumentalną częścią rządową i królewską, Londyn ma niską zabudowę. Pojęcie" mieszkania" mocno kłóci się z naszą codziennością osiedlowo-blokową.
 Zatrzymywaliśmy się z Ryjasem, kilka razy przed witrynami agencji nieruchomości aby wyprać z mózgu typowy podział zależności: przestrzeni niczyjej z prywatną pod patronatem administracji. Mieszkanie w przeważającej większości to nic innego jak oddzielny segment w zabudowie szeregowej. Owszem, ciasny 5-6 metrowej szerokości, kilkukondygnacyjny z suteryną i bez ogródka - klaustrofobiczny w naszym pojęciu ale z wyraźnie zaznaczoną granicą własnego obszaru. Są naturalnie bloki w naszym rozumieniu ale to komunałki socjalne dla najuboższych które jakością i usytuowaniem, nie ustępują np. "miasteczku Wilanów".
Również tzw. "kultura budowania" bardzo odbiega od polskiego standardu. Cieniutkie, nieocieplone ściany, pojedyncza szyba w dużej ramie okiennej , słaba wentylacja, dziwne gniazda elektryczne i zdumiewający system hydrauliczny oddzielający ciepłą i zimną wodę (u Honorki jest kontynentalnie) Dumą każdego pokoju jest sztuczny kominek nad którym koniecznie wisi lustro w ozdobnej ramie.
Zważywszy na to, że zimą temperatura waha się w Londynie między 5-12 st C, połowa z tej "dziwności" ma praktyczne uzasadnienie za to tracą uzasadnienie ceny za nieruchomości które są NIEBYWAŁE!




Nie ma zmiłuj.

Zdarzył się wam wkurw na kierowcę który wciska się na przechodniów, bo właśnie dokonuje manewru skręcania lub po prostu śpieszy się? Mi tak i wiem też, że nie jestem świętym kierowcą. W Londynie, to niemożliwe! Pieszy ma zawsze pierwszeństwo, nawet wtedy, gdy ma do zebry jeszcze 3-4 metry. Kierowca grzecznie zatrzymuje pojazd i cierpliwie czeka aż pieszy przejdzie. Kwitesencją cierpliwości kierowców jest nieszczęsna Abby Roud. Tam ciągle ktoś chce sobie zrobić zdjęcie na pasach, na których 45 lat temu zrobili sobie sesję zdjęciową bitelsi. Kierowcy zatrzymują się aż do momentu, kiedy fotograf zrobi właściwe zdjęcie, pod właściwym kątem, właściwej osobie. Nikt nie trąbi, nie wydziera ryja. Kierowcy cierpliwie znoszą ten bezczas. Myślicie, że chodzi o kulturę jazdy? Nic podobnego. To wysokość nieuchronnej kary wymusiła taką postawę u kierowców.






Ludzie.

Nie jestem pewien czy to szczęście, że Polska to taki monolit kulturowy. Kisimy się we własnym sosie aż powietrza brakuje. Brakuje też tolerancji do innej kultury i obyczajów, otwartości, smaku i koloru który wnosi inność. Za to nie brakuje przenajświętszej pogardy w imię jedynego słusznego patentu na zbawienie i żywot wieczny.

(przerwa na ikonę pana kreatora bo tam gdzie Polak, tam światłość.)




Londyńczycy pewnie nie są tak mili w porannym ścisku kolejki podziemnej ale nam było dane obserwować ludzi wszelkiej maści łykendowo. Dlatego, mój pogląd na ten temat jest jak herbatka o 17 Pm. miły, spokojny, zrównoważony i chętny do okazywania przyjaźni. Ludziska są serdecznie zdystansowani. Nikogo nie dziwi jegomość w getrach naciągniętych na piżamę lub rozczochrana blondyna w mini, bez rajstop ale w kożuszku bo zima jest przecież. Jest taki rodzaj kobiet, gospodyń domowych w nieokreślonym wieku, zrobionych na (jak to określiliśmy z Ryjasem)" angielska fleję" ale nie szkodliwe dla otoczenia. Nie spotkaliśmy pijanych kibiców, policjantów, strażników miejskich i ponoć "mało kumatych", czarnoskórych obywateli byłych koloni brytyjskich.

Jadzienie.

Śniadanie typowe to tosty, jajka sadzone, fasolka, prażony pomidor w czapeczce z pieczarki oraz grilowane kiełbaski. Po takim śniadaniu, odczuliśmy głód ok godziny 19. Jest jeszcze ryba z frytkami ale spożyliśmy ją w wersji kontynentalnej bez panierki - taka se! To czego jestem pewien, to fakt, że kucharz na którego trafiliśmy, nie potrafią robić żeberek za to kuchnia tajska, którą poleciła nam Jadzia, jest mistrzostwem świata w serwowaniu smaku, zapachu i widoku. Jadzia tam jada i Jadzia wie co robi.

Free-ki nie koniecznie za fryki i z Afryki

Bo na przykład z Polski (mrug do Honorki i Jadzi) Zbieranina z całego świata, skupiona dla turystów i mieszkańców miasta w jednej mikro-dzielnicy Camden Town. Kilka ulic i stare stajnie zaadoptowane na sklepiki ze wszystkim. Raj dla inności. Wielka zaletą tego miejsca jest możliwość spróbowania wielu kuchni, przechodząc spacerkiem od butiku do butiku. Miejsce na każdą kieszeń.




Metro

Honorka twierdzi, że nie można się tam zgubić. Zdaliśmy się jak niemowlęta na jej wiedzę i intuicję. A i owszem, czasami się gubiła, ale zrzucam to na presję sytuacji i głęboko zakorzenioną odpowiedzialność przewodniczki. Gdyby nie jej różowo odblaskowa tiara z pomponem wielkości dyni, zgubilibyśmy się z Ryjasem  w tej dżungli jak przystało na ludzi ze wsi. Oto dlaczego:


Stacje są małe. Wagoniki jak kokpity pojazdów kosmicznych ale z łatwością można się dostać do najodleglejszych dzielnic.
Niepodziewajka!

Zapowiedzią były pasy na Abby Roud. Coś rano przebąkiwały o męskim tańcu, imprezie zamkniętej, show dla kobiet w wykonaniu ich partnerów, ciasnych slipach i długości nie koniecznie sprzężonej ze sprawnością - phi! 
Żaden facet w kobiecym towarzystwie, nie traktuje serio takich damsko-szowinistycznych i seksistowskich humorków. Wygadają się, obśmieją i wszystko wraca do normy. Głowa jest głową, d.... jest... no!
O 19.20 ku mojemu zdumieniu, zaciągnęła nas Honorka do Savoy Theatr! Pot mi płynął po plecach, zgrabiały mi dłonie i gwałtownie próbowałem przypomnieć sobie nazwę ulicy przy której mieszkaliśmy. Już oczami wyobraźni porównywałem się z murzynami na scenie, kombinowałem w myślach w jakiej kolejności zdejmować ubranie i czy zostawić skarpetki na stopach bo może być zimno. Plakat!!! Plakat zdradził temat spektaklu :) Zaprosiła nas na musikal!!!!!!!!!!!!!! Let it be! 
Ciężko przeszedłem tzw kryzys 40-stki. W tym okresie zafascynowałem się Lennonem. Kupiłem wszystkie płyty, książki i publikacje o nim i przy okazji o zespole the Beatles. Było- minęło! Mam jeszcze te płyty i czasami ich słucham w samochodzie. 
Ryjas ma lęk wysokości. Siedzieliśmy na szczycie 30-to metrowego krateru, pod stopami pięćdziesiąt centymetrów podłoża i kolejny rząd foteli za nim kolejny i kolejny aż giną gdzieś w mroku. Strach siedzieć i strach wstać. A angielscy widzowie? Dla nich to nic nadzwyczajnego, bo jak przysięga Honorka, wszystkie teatry w Londynie są takie same - tradycja Szekspirowska! Jak na najmniejszej przestrzeni, zmieścić jak największą publiczność! Let it be!
To co widzieliśmy na scenie, to dwugodzinny koncert na żywo zespołu The Beatles. Aktorzy podobni byli do członków legendarnego zespołu, potrafili śpiewać i grać na instrumentach i nawet mieli podobne warunki głosowe do czwórki z Liverpoolu. Spektakl był świetny! Aktorzy wchodzili w interakcję z widownią, widownia zachowywała się jak na koncercie a my, bawiliśmy się znakomicie!"The Beatles" bisolali dwa razy. Za każdym razem, dogrywali swój koncert innymi piosenkami.
WIELKIE DZIĘKI HONORKA!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Pudełko z zabawkami

Nie będzie o sentymentalnej podróży w przeszłość ale o miejscu do pracy. Najczęściej ukrywane, mało istotne bo w końcu liczy się efekt końcowy.
Zdumiało mnie kiedyś, że Andrzej Mleczko, ma tak ładnie ułożoną pracownię. Wszystko leży na swoim miejscu w ładnie wystudiowanych pozach, gotowe do użycia przez rysownika. Mleczko w kilku zdaniach pod zdjęciami z pracowni wyjaśniał, że jest człowiekiem niezwykle praktycznym dlatego w jego pracowni i w jego domu nie ma miejsca na przedmioty których nie używa. lekko zakwiliłem jak opowiedział, że wyrzucił nową zmywarkę (a zmywarkę trzeba mieć w domu) bo nie gotuje sobie posiłków i była mu zbędna - AUUĆ!
Miałem dużo dobrej woli aby moje miejsce pracy było tak estetyczne i zachęcało do przyjemnie spędzonego czasu.
U mnie się tak nie da. Nie lubię zamkniętych drzwi jak pracuję. Stłumiony hałas radia i krzątanina za plecami pomagają mi w koncentracji. Lubię odnajdować na stole zaginione przedmioty i dokładać nowe aby je "mieć na oku". Niedawno, zdechła nam pralka - rzecz całkiem normalna tuż przed  świętami, ale stoi na swoim miejscu, wypełniając sobą przestrzeń przeznaczona tylko na pralkę. Na szczęście mamy drugą, rezerwową która postawiona prowizorycznie w garażu, wykonuje niewolnicza pracę za łyk płynu do prania w mało estetycznej przestrzeni. Ale cóż, taką rolę życiową jej wyznaczyliśmy. 

Pudełko z ołówkami.

 Poddasze. Potrzebuję dużo powietrza ze względów praktycznych. Latem, duża pracownia wolniej się nagrzewa i dzięki temu, mogę w niej spędzić więcej czasu. Trzy i półmetrowy stół z brzozy, który wykorzystuję w 1/3 bo tyle zazwyczaj potrzebuję do pracy. To, co się odkłada dookoła na pozostałej części blatu, to rodzaj notatnika i tak np: wkrętarko- wiertarka przypomina mi, że powinienem zawiesić kilka obrazków na ścianie, ale jeszcze nie teraz. Otwarta książka na opowiadaniu z którego mam zrobić komiks przypomina o nie ubłagalnie biegnącym czasie. Stare kasety VHS, że powinienem je wreszcie przekopiować cyfrowo bo zżera mnie ciekawość co zawierają a "kopiki" - dawno wysuszone pisaki, uspakajają mnie przypominając lata prosperity. Od czasu do czasu, ruchem posuwistym wygodnego fotela na kółkach, przemierzam cała długość stołu aby na coś zerknąć lub pomyszkować w stercie papierzysk. 

 
 

 Pudełko z pędzelkami
Kila dni temu, z przyjemnością obejrzałem dokument o jednym z największych malarzy współczesnych (niestety już nie żyjącym) Francisie Baconie. Kolejne zaskoczenie. Jak to możliwe, że tak subtelne obrazy, bardzo wystudiowane kolorystycznie i dość precyzyjne, powstawały na takiej nieestetycznej kupie śmieci? Pomyślałem, że nie wielkość pomieszczenia, nie otoczenie ale aura którą sam sobie stworzył miała decydujące znaczenie w jego malarstwie. Cóż, pejzażystą nie był i widoki z okna nie były przydatne w jego pracy ale gdzie w takim bałaganie znaleźć tzw. "odejście" aby popatrzeć na obraz z perspektywy? Bo miniaturek też nie malował.
Mam to szczęście, że mam drugą pracownię. Duże, wygodne i dobrze oświetlone pomieszczenie. Lubię zapach terpentyny i oleju lnianego, lubię taplać się w farbie. Niestety, coraz rzadziej ją wykorzystuję w każdym razie, nie tak często jak powinienem. Malowanie, to bardzo zazdrosna o czas dyscyplina a ja, maluję długo, zmieniam, poprawiam i najczęściej psuję pierwotne założenie na obrazach i co tu dużo gadać, opuszczam "pudełko z pędzelkami" z poczuciem straconego czasu. A ołówek na to: a co? Nie mówiłem?









sobota, 11 stycznia 2014

Kabaret

5 godzin na krzesełku w teatrze!!! 6-ta godzina mogła być kryzysowa. Tylko szaleniec myśli, że tylu godzin nie odczuwa się na tyłku choć mistrz reżyseruje i to, jak potrafią zagrać w tym teatrze aktorzy zapiera dech i dłuuuuugo się celebruje w pamięci  emocje ze sceny.
Mieliśmy z Ryjasem, kilka lat temu, fazę na teatr spowodowaną utratą wiary w kino oraz ucieczką od bezczelności jaka częstują nas właściciele multi-scrime-imax-citi-sriti, pod postacią ceny biletu za seans.
 Przez ponad rok oglądaliśmy prawie wszystko to, co pojawiło się w warszawskich teatrach. Konkluzje mieliśmy taką, że kręci się nam na żywca tzw. "wora" za nasze ciężko zarobione pieniądze bez względu na to, czy oglądamy film przy pustej sali (zapewne płacąc za wszystkich nieobecnych) czy spektakl w teatrze - przynajmniej teoretycznie: "jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny kontakt z żywym słowem". O złych teatrach, kiepskich aktorach, zmanierowanych reżyserach i byle jakiej scenografii, pisał nie będę, bo po co? Zła passa urwała się na Jeżynie a zaraz potem wpadliśmy na Warlikowskiego.
Oglądamy wszystkie spektakle Warlikowskiego, rzecz jasna jednorazowo i spokojnie możemy darować sobie rozważania o "odmianie" lub gnani "absolutnie bezstronną recenzją", szukać doznań na innej scenie. Poziom tych "innych" może być tylko niższy, zapewne za sprawą samego Warlikowskiego który dosłownie żyje teatrem i żyje w teatrze.

"Kabaret Warszawski"

Foto. Marcin Oliva Soto

To nie jest recenzja bo takiej w życiu nie odważyłbym się napisać ale opis nastroju jaki mnie dopadł. 

Podoba mi się że:
Na spektaklach Warlikowskiego, oplatają mnie wszystkie możliwe odczucia. Od płaczu ze wzruszenia, przerażenie do szczerego śmiechu.

Scenografia, której prawie nie ma. Białe ściany, wyłożone białą glazurą z klatkami po obu końcach sceny. W jednej klatce intymność interpersonalna (czystość) w drugiej- intymność fizjologiczna (brudek).
Podoba mi się, że aktorzy nie odpuszczają drobiazgów. Grają od początku do końca, nawet jeśli grają tylko widzów spektaklu w spektaklu. Obserwowałem, jak kątem oka, patrzą na rzeczywistą widownię i powtarzają jej emocje.
Podoba mi się, że autorzy scenariusza nie poprzestają na jednym porównaniu ale drążą szukając odniesień na pozór odległych, kleją je ze sobą bez widocznego plastra a każdy kawałek, jest zaskakującą i pełną wyrazu etiudą.

Nie podoba mi się:
 Kolejny spektakl z odniesieniami do holokaustu. Świat jest znacznie bogatszy w swojej różnorodności.
Sprowadzenie J.Poniedziałka, do tej samej roli lub zbyt podobnych do siebie: konferansjera homoseksualisty.
Nie podobała mi się monotonia A. Chyry. który gra świetnie ale zamknięty został w szufladeczce pt: zblazowany myśliciel po kilku głębszych mimo, że grał różne postaci.
Różnorodne klejenie tekstów, które są atutem, staje się też przekleństwem, bo po 5 godzinnym przedstawieniu, umyka motyw przewodni - wspólna idea. Potrzeba czasu, aby zrozumieć co ma wspólnego kabaret w przedwojennym Berlinie z  11 września w NY pod wspólnym tytułem: "Kabaret warszawski".

Po tym spektaklu:
Czuje się totalnie nasycony :)